Ależ genialny album nagrał Phil Manzanera! Prawie pięćdziesiąt minut fascynującej podróży przez wysublimowane dźwięki. Nie da się jednak ukryć, że wielka w tym zasługa naszego rodaka, Leszka Możdżera, który nadał płycie „Firebird VII” porażającego charakteru.
Siedem utworów. Jeden bardziej wciągający od drugiego. A w dodatku wszystkie połączone jakby w jeden, bo nie ma między nimi przerw. To taki pierwszy ukłon w stronę Pink Floyd (o czym w dalszej części tej recenzji).
Pierwszy „Fortunately I Had One With Me” rusza tak ostro, jakbyśmy mieli do czynienia z którąś z gwiazd „new rock revolution”, a nie jazzmanami i ludźmi grającymi w przeszłości z Davidem Gilmourem, czy w Roxy Music. Manzanera i spółka tworzą przez kilka minut potężną ścianę dźwięku, która przeistacza się w melodię żywcem wyjętą z rocka progresywnego. No i wreszcie wchodzi fortepian Możdżera, który buduje atmosferę jakiejś niewyobrażalnej grozy i naprawdę trzyma w napięciu, jak filmy Hitchcocka. Ale to i tak ciągle nie jest szczyt możliwości Polaka. To za chwilę.
W „Cartagenie” słychać Floydów. Ta gitara! Naprawdę piękny utwór. Możdżer jeszcze siedzi przyczajony jak tygrys, bo to pozostali panowie napędzają motorykę. I pod koniec utworu brzmią nawet jak neo-progresywne Collage, Pendragon, czy IQ. Naprawdę! W „FIReEBIReD” też zaskakuje ta dziwna jazda kojarząca się tym razem ze starym, nieodżałowanym SBB. W końcu przechodzimy do chyba najważniejszego utworu na płycie, do „MexicanHat”. To ponad dziesięć minut niesłychanej walki o każdy dźwięk. Jest tu dużo zmian tempa. Po prostu bogactwo, z którego niejeden zespół mógłby wyciąć kilka wspaniałych kompozycji. To już też popis geniuszu Możdżera, który przecina „niby rockowy” utwór jazzowymi improwizacjami. Do tego niesamowita pulsacja basu gdzieś w połowie, a i rytmiczny połamaniec na koniec czwartej minuty też zwala z nóg. Znowu też gdzieś w oddali słychać gitarę Gilmoure’a. No, ale Manzanera i pan David przecież dużo ze sobą pracowali.
Piąty na płycie „Firebird VII” jest bardzo spokojny. Ten spokój był potrzebny, po tylu wcześniejszych emocjach. Trochę znowu przypomina stare SBB, ale… jest całkiem inny i to za sprawą – no wiadomo – Możdżera. W połowie utworu muzycy wytwarzają klimat podobny do tego, co robili muzycy Yes pod koniec lat 80. ukrywając się wówczas pod nazwą Anderson-Bruford-WakemanHowe. Fortepian burzy tę aurę, ale potem wchodzi gitara jakby z… Camela. Największa niespodziankato jednak utwór numer 6. Łagodny na początku, potem coraz ostrzejszy, znowu budowane napięcie, aż po trzeciej minucie zaczyna się jazda w stylu – uwaga, to może być szok – The Cure! Gitara tworzy pętle jakby z czasów „Kiss Me Kiss Me Kiss Me”, czy „The Top” (dla mnie akurat okres twórczości Roberta Smitha tak samo ważny, jak „Faith” i „Pornography”).
I właśnie taka jest cała ta płyta: niejednoznaczna, ciągle zaskakująca, trudna do zaszufladkowania. Nawet ostatni „After Magritte” (znowu Pink Floyd, nawet wokal w pewnym momencie przypomina nieco Rogera Watersa) nie przynosi żadnych zmian. Niby wydaje się, że wszystko się „sflojdziło”, a jednak Możdżer przypomina, że o Floydach… nie ma mowy.
I bądź tu, panie, racjonalnym autorem recenzji płyt…
Ale żeby nie wszystko było takie słodkie, to zaznaczyć trzeba, że okładka jest… do kitu. Jest –nomen omen- przesłodzona do bólu. Ten róż jest straszny. A i reszta grafiki przypomina „najlepsze” czasy najgorszych polskich okładek (kłania się Myslovitz „Miłość w czasach popkultury”, czy Ziyo „Tetris”. Kto by się jednak przejmował okładką…
Źródło: www.muzyka.wp.pl