Piano

Share

Dzwonek telefonu. Podnoszę słuchawkę. Niski Głos o charakterystycznym, metalicznym połysku proponuje mi wzięcie udziału w nagraniu fortepianu solo w Holandii i to w możliwie najszybszym terminie. – Znam się dobrze na tym – przekonuje Głos. Wszelkie próby wydobycia numeru nie udają się jeszcze przez dobry tydzień. – Zadzwonię jutro i podam – niezmiennie komunikuje Głos. Postępuję według instrukcji.

Autobus do Rotterdamu. Wymięty i niepewny wysiadam na zalany słońcem plac, gdzie czeka na mnie siwiejący mężczyzna o nieco demonicznej twarzy. Wąskie oczy patrzą na mnie przenikliwie. Wsiadamy do samochodu. Na razie wiem tylko tyle, że nagrywamy w kaplicy jakiegoś klasztoru. Zapowiada się ciekawie. Po krótkiej, niezbędnej wymianie zdań zalega cisza. Uspokoiłem się trochę, bo męczą mnie sztuczne rozmowy, a cisza koi. Lubię milczących ludzi, dlatego od razu poczułem sympatię do Leszka Blach Siewierskiego.

Zajeżdżamy na miejsce. Wysokie, solidne mury z ciemnoczerwonej cegły. Przed wejściem wielka chrzcielnica na środku kaplicy, w miejscu ołtarza, błyszczący Steinway. Siadam do klawiatury i uderzam pierwszy akord – piękne, nasycone brzmienie utopione w pogłosie, który od setek lat nasiąknął ludzkimi modlitwami od razu poprawia mi nastrój. Przebiegam palcami – każdy klawisz idealnie wyważony, klawiatura wyrównana, niezbyt głęboka, chociaż dosyć ciężka. Taką lubię. Wziąłem ze sobą z Polski kilka gumek do zmazywania ołówków. Wszystko to wysypuję na struny ciekaw czy zabrzmi tak samo jak w domu. Brzmi lepiej. Mój nowy partner, widząc co się święci, natychmiast proponuje mi użycie gumowych klinów strojeniowych. To jest to. Uśmiechnięty, obserwując czarne, nieznajome gumki podskakujące na strunach rozgrzewam się spokojnie. W tym czasie Leszek rozpoczyna rytuał poszukiwania brzmienia.

– Muszę tak ustawić mikrofony, żeby prawy i lewy były karmiczne. Wtedy wytworzy się środkowy kanał duchowy – informuje mnie z przekonaniem, tańcząc przez drewniany stół. Przewraca go na bok i narzuca prześcieradło. Całą konstrukcję podpiera kijem od miotły.

– Trzeba zlikwidować odbicia – mówi z błyskiem w oku i wraca do zakrystii, gdzie cyfrowy magnetofon Nagry bezpamiętnie rejestruje całe zajście.

Kompletnie nie wiem, o co chodzi ani z tym stołem, ani z kanałami. Coraz bardziej oszołomiony sytuacją wracam do swoich gumek i ołówków. Dowiedziałem się jeszcze, że kable są węglowe, wtyczki rodowane, bo złocone „zachamiają dźwięk”, a używanie stołu mikserskiego to grzech ciężki. Dźwięk idzie prosto na taśmę. Po godzinie mamy ustawione brzmienie. Muszę się przejść. Wychodzę. Mrok, kamienne łuki nad głową, witraże. Zaczynam się bać tego miejsca. Przez okienko widzę zagrodę, w której beztrosko pasie się stadko kóz. W końcu korytarza pojawiają się dwie postacie. Człowiek z lewej strony ma powykręcane ręce, sztywną nogę i cały się ślini, drugi ma zniekształconą twarz i też nie do końca panuje nad swoim ciałem, które przy każdym kroku wzdryga się jakimś przerażającym dreszczem.

To może już lepiej wrócę do kaplicy z mikrofonami.

– Co to za dziwni ludzie chodzą po korytarzach? – pytam nieśmiało – duchowo – karmicznego reżysera dźwięku.

– A, to pacjenci, bo tu kiedyś był klasztor, a teraz jest ośrodek dla psychicznie chorych. Wszystko gotowe, możemy zaczynać.

 

SHARE

Korzystając z serwisu internetowego Leszek Możdżer wyrażasz zgodę na używanie plików cookie. Pliki cookie możesz zablokować za pomocą opcji dostępnych w przeglądarce internetowej. Aby dowiedzieć się więcej, kliknij tutaj