19.12.2008

Przyjaciel Pink Floyd, fan Możdżera

Share

Są na to świadkowie, i to nie byle jacy muzycy, że słuchając wprawek Leszka wykrzyknąłem: „O mój Boże, on jest niesamowity!” – mówi Phil Manzanera, producent i gitarzysta.

Po latach grania w Roxy Music, po płytach nagranych i wyprodukowanych razem z Brianem Eno i Davidem Gilmourem, może pan wybierać współpracowników z grona najlepszych. Do pracy nad najnowszym albumem zaprosił pan Leszka Możdżera. Co kierowała pana wyborem?

Po raz pierwszy widziałem, jak gra podczas prób u Davida Gilmoura, gdy nagrywaliśmy album „On an Island”. Są na to świadkowie, i to nie byle jacy muzycy, że słuchając wprawek Leszka wykrzyknąłem: O mój Boże, on jest niesamowity!. Tak się złożyło, że na płycie Davida wystąpił tylko w kilku orkiestrowych fragmentach skomponowanych przez Zbigniewa Preisnera. Postanowiłem zrobić większy użytek z wielkiego talentu waszego pianisty, właśnie z myślą o mojej nowej płycie. Nie byłem pewien, czy Możdżer się zgodzi, bo jest ciągle zajęty, pełno go wszędzie — nie wiem skąd bierze na to siły! Byłem podenerwowany, kiedy pytałem, czy znajdzie dla mnie czas, i szczęśliwy, gdy nie robił problemów. Zaprosiłem też perkusistę Charlesa Haywarda i basistę YaronaStavi. Skomponowałem główną część albumu, a koledzy dodali po jednym własnym utworze.

Firma Gibson, jeden z liderów w produkcji gitar, skonstruował z myślą o panu nowy model – Firebird V 11. Czy to wpłynęło na komponowanie utworów?

Brzmienie okazało się tak inspirujące, że postanowiłem nagrać cały album grając właśnie na Firebird V11. Moi koledzy są od mnie sprawniejsi technicznie, bo mają wiele jazzowych doświadczeń, ale brzmienie jest moim mocnym atutem.

Po zrealizowaniu „On An Island” Davida Gilmoura wyprodukował pan album „Live in Gdańsk”. Czy to była pana ostatnia okazja do wspólnego występu z Rickiem Wrightem?

Niestety tak. Chciałbym podkreślić, że spędziłem mnóstwo czasu słuchając wszystkich naszych 35. występów, jakie daliśmy razem z Davidem i Rickiem. Występ w Gdańsku był bez konkurencji. Wright również zagrał wtedy najlepiej. Był szczęśliwy i nie chciał kończyć trasy. Prosił wszystkich, żebyśmy grali dalej. Jednak plany były inne. Teraz wiemy, że występ w Stoczni Gdańskiej zakończył najlepszy czas muzyków Pink Floyd. Podczas sesji „On an Island” nagrywałem wszystko, co improwizowaliśmy. Także partie Ricka. Po premierze płyty Davida wysłałem mu taśmy i powiedziałem, że to jest świetny materiał, z którego można zrobić album. Nie wiem, czy skorzystał z mojej propozycji. Słyszałem, że rozpoczął nagranie płyty, ale szczegółów nie znam.

Wznawia pan swoje wszystkie albumy. Wśród nich jest „801” nagrany z Brianem Eno. Obaj jesteście dziś prominentnymi producentami. Co jest najważniejsze w waszej pracy?

Myślę, że są dwie szkoły producentów. Ich patroni to George Martin, dobry duch Beatlesów, i Phil Spector. Uczniowie Martina starają się pomóc muzykom w wyrażeniu własnych pomysłów, zaś zwolennicy Spectora stawiają na realizację własnych koncepcji. Jestem zwolennikiem pierwszej szkoły. Uczyłem się rzemiosła od Chrisa Thomasa, który pracował z George’m Martinem, a potem nagrywał albumy Roxy Music. Podglądałem wtedy jego sztuczki i jak przyuczał do zawodu Briana.

Eno zrealizował w tym roku „Viva la vida!” Coldplay, najczęściej kupowany album 2008. Podoba się panu?

Krytycy byli podzieleni, a ja lubię kilka piosenek. Płyta jest bardzo popowa, zrobiona w chwytliwy sposób. Spytałam się Briana, jaki miał pomysł na produkcję. Powiedział, że kluczem do płyty stała się kompozycja „Lost”, dziś wielki przebój. Piosenka była nagrana w szybkim tempie, co muzycy zmienili, bo Brian zostawił ich z nagranym materiałem. Do nich należała ostateczna decyzja o kształcie płyty.

A jak powstał pana hiszpańskojęzyczny album „Coroncho”, który ukazuje się wraz z „Firebird V 11”?

Mój ojciec jest Amerykaninem, a mama Kolumbijką, co dało mi doświadczenie wielokulturowości. Zawsze lubiłem słuchać różnej muzyki, spotkania z nowymi ludźmi, granie w zmieniających się składach. To część mojej filozofii życia. A nagrywanie „Coroncho” zaczęło się od tego, że z moim kolumbijskim przyjacielem LuchoBrieva, postanowiliśmy namówić jego żonę Chrisie Chynde, liderkę The Pretenders, do zaśpiewania piosenki po hiszpańsku. Tak powstała „Complicada”. Chrisie bardzo się spodobała i zaczęła nas dręczyć, żebyśmy nagrali cały album po hiszpańsku. Postanowiliśmy go nazwać „Choroncho”.

Co to znaczy?

W Bogocie, stolicy Kolumbii, nazywają tak — i nie jest to, delikatnie mówiąc, zgodne z zasadami politycznej poprawności — ludzi z kolumbijskiego wybrzeża, skąd pochodzę Lucho i ja. Zdecydowaliśmy się na taki tytuł i od razu zrobiło się autoironicznie, błazeńsko. Opowiadamy historię dwóch facetów. Tak bardzo różnią się charakterami, że jest się z czego pośmiać. Kolumbijczycy, którzy słyszeli już piosenki, umierali ze śmiechu. Przetłumaczyliśmy też na hiszpański piosenkę Boba Dylana „For Ever Young”. Zaśpiewała ją Chrisie i Annie Lennox.

Roxy Music jest dziś kopiowane przez wiele najważniejszych zespołów. Co pan czuje, słuchając The Killers i The Scissors Sisters?

Nie analizuję tego, ale jestem dumny, gdy Radiohead przyznają się do inspiracji naszą muzyką.

Dowiedz się więcej

Źródło: Rzeczpospolita

mniej

SHARE

Korzystając z serwisu internetowego Leszek Możdżer wyrażasz zgodę na używanie plików cookie. Pliki cookie możesz zablokować za pomocą opcji dostępnych w przeglądarce internetowej. Aby dowiedzieć się więcej, kliknij tutaj